Najnowsza płyta Wojtka Mazolewskiego i Johna Portera to dowód na to, że nie trzeba cierpieć, aby stworzyć świetną płytę. Wystarczy odpowiedni zespół i to „coś”. O tym, jak powstawała „Philosophia” i o męskiej przyjaźni, z Wojtkiem i Johnem rozmawia Ilona Adamska.
Ilona Adamska: Jak była geneza powstania płyty „Philosophia”?
John Porter: „Philosophia” to wynik naszych wcześniejszych działań. Przed „Philosophią” wraz z Wojtkiem nagraliśmy płytę pt. „Chaos pełen idei”. Wcześniej nie znałem Wojtka, więc kiedy umówiliśmy się na spotkanie w studio, poprosiłem, abyśmy najpierw wspólnie skomponowali piosenkę, bo wtedy takie spotkanie jest wyzwaniem i ma sens. Zaśpiewać wspólnie piosenkę to nic takiego, ale stworzyć razem utwór – to jest ciekawe! I nagraliśmy płytę. Później Wojtek miał występ w Częstochowie, do udziału w którym mnie zaprosił, a ja się zgodziłem. Myślałem, że tylko zagram jeden utwór i na tym się skończy. Kiedy już na scenie, w trakcie występu, chciałem odłożyć gitarę, Wojtek poprosił mnie, abym został. Tylko że ja przecież nigdy nie grałem jazzu, mimo to świetnie się bawiłem. Moje improwizacje spodobały się Wojtkowi tak bardzo, że od tamtej pory zaczął zapraszać mnie na koncerty. Nasz muzyczny związek rozwijał się, ewaluował. Rozumiemy się. Nigdy nie usłyszałem od Wojtka, że coś było źle, wręcz odwrotnie zachęcał mnie, abym rozwijał się w kierunku jazzu.
Wojtek Mazolewski: Granie muzyki i otwartość na nowe daje dużo satysfakcji i radości. Zaczęliśmy się umawiać, także pomiędzy koncertami, prywatnie, aby pograć w duecie, ale też pogadać. I z każdego takiego spotkania wychodziliśmy z kilkoma utworami albo przynajmniej jednym fajnym pomysłem czy zarysem. Tych spotkań zaczęło być coraz więcej.
John: Zaczęło być tak jak z kochankami, którzy zastanawiają się, czy coś z tym uczuciem robimy, czy coś zmieniamy.
Wojtek: I to było bardzo ekscytujące. Zaczęliśmy nagrywać te spotkania. Po roku okazało się, że mimo że każdy z nas realizował swoje niezależne projekty, to przez ten czas zarejestrowaliśmy około 40 wspólnych utworów. Mieliśmy też pomysły, jak je opracowywać. Udało mi się zaprosić wspaniałych muzyków do tego projektu, m.in. gitarzystę Piotra „Rubensa” Rubika i perkusistę Tomasza „Harry’ego” Waldowskiego. To było wielkie szczęście, bo buduję zespoły od lat i wiem, jak to robić, więc zdaję sobie sprawę, że czasami trwa to latami. Tym razem trwało to kilka miesięcy. Wszyscy muzycy mogli też śpiewać chórki, więc nasze utwory wzbogaciliśmy harmonicznie, ostatecznie stawiając na głosy. Zostawiliśmy czteroosobowy skład męski,– stary rockandrollowy dobry team.
Rozumiem, że nie brak Wam kobiet w zespole?
John: To takie męskie granie, męska energia, ale wcale nie uważamy się za jakiś macho.
Czy to prawda, że aby być wiarygodnym artystą, trzeba, jak to się mówi, swoje w życiu przejść i przeżyć? Wiele muzycznych gwiazd twierdzi, że największe utwory powstają, kiedy artysta cierpi, np. ma złamane serce.
John: Jest różny rodzaj tworzenia. Tekściarz pisze i bawi się słowami. A muzycy, jak ja czy Wojtek, w kompozycji przekazujemy doświadczenie. Śpiewam o tym, czego osobiście doświadczyłem, o moim przeżyciu, które nie musi być wielkie, ale wywarło na mnie wrażenie. Ale bez przesady. Potrzebny jest do tego dobry muzyk, odpowiednia oprawa i wtedy wszystko gra. Określanie „wielki artysta” jest dla mnie bzdurą, bo chodzi o to, aby w dobrym momencie „złapać falę”, stworzyć dobrą piosenkę. To w tym sensie ten zawód jest wielki.
Wojtek: Musisz być otwarty. Chodzi tu o otwartość i umiejętność odczytania przeżyć, tego, co czujesz, widzisz, co się zdarza między tobą a innymi ludźmi. Oczywiście doświadczenie ma tu znaczenie, szczególnie gdy improwizuje się muzykę. Mówi się, że aby w jazzie grać dobre solówki, to musisz mieć o czym grać. Mówi się też, że te największe doświadczenia dotykają nas najgłębiej, ale też najwięcej uczą. Rozwój odbywa się najczęściej poza strefą komfortu, np. kiedy z kimś się rozstajesz. To dobry moment, żeby spojrzeć w siebie i dokonać korekt, zmian i szczerze powiedzieć sobie, jak jest. Czujesz, kiedy muzyka wzrusza, choć słuchasz nieznanego artysty albo wcale go nie lubisz, ale jeśli to jest napisane z serca, to masz wtedy ciarki. Natomiast czasami utwór jest dobrze skrojony i wyprodukowany w świetnych studiach z „krawaciarzami”, ale nie ma tego czegoś, nie chwyta cię za serce. Jest wtedy takim samym produktem jak np. płatki śniadaniowe.
John: Gdy się z kimś rozstaniesz i widać to w Twoich oczach, to i piosenka będzie dobra. I to się sprawdza.
Lubicie rozpamiętywać przeszłość, czy żyć tu i teraz?
John: Na pewno czerpiesz coś z przeszłości, ale też korzystasz z tego, co tu i teraz. My jako artyści jesteśmy w świetnej sytuacji, bo możemy zamykać pewne epizody, ja w tekstach czy Wojtek w muzyce. I to jest wielki dar, ponieważ wielu ludzi nie ma co zrobić ze swoim wspomnieniem.
Wojtek: Jeśli mówimy tu o pisaniu piosenek i tworzeniu utworów, kompozycji, to czerpie się ze wszystkiego, i doświadczenie jest bardzo ważne. Ale w życiu, na co dzień, warto być tu i teraz. Nie żyć przeszłością. Patrzeć na to, co jest i wybierać z tego, co dla nas dobre. To w zasadzie proste, ale trudno to wykonać, bo przez nasz umysł przelatują myśli i my się ich łapiemy, zastanawiamy się nad wyborami. A czas mija. Doświadczanie tego, co jest w danym momencie, jest najwspanialsze. Przecież w każdej chwili może zdarzyć się coś, co cię zainspiruje albo zmieni twoje życie. Ale musisz tu być. Bo może cię ominąć, a na drugi taki moment możesz długo czekać.
Albo nie nadejdzie wcale.
John: I przeszliśmy z terenu empirycznego do a priori. Filozofii.
Temat mi bliski. Jestem magistrem filozofii (śmiech). Wracając jednak do muzyki. Marek Napiórkowski w jednym z moich wywiadów powiedział, że tworzenie kolejnych płyt jest jakby książką, którą artysta cały czas pisze, pewnego rodzaju pamiętnikiem, do początków którego nie zawsze chce wracać. Jaki jest Wasz stosunek do Waszych pierwszych albumów?
John: Większość ludzi widzi tę różnicę, bo albo się pisze dobrze albo źle. Ja przeszedłem na dobrą stronę. Jestem z moich albumów bardzo zadowolony. Moja trzecia płyta była fatalna, bo to były czasy komuny i byliśmy ograniczeni technicznie: pani siedziała z zegarkiem i grałeś tyle, ile pani ci dała czasu. Ogólnie jednak nie mam się czego wstydzić.
Wojtek: Jestem zadowolony z debiutu WMQ „Smels Like Tape Spirit”. To bardzo osobista płyta , napisana prosto z serca. To był przełomy w moim życiu. Trochę inaczej jest w przypadku zespołu Pink Freud, debiutanckie „Zawijasy”, nagrywaliśmy w takim postkomunistycznym studiu Radiowym. Panowała tam dziwna atmosfera, bo realizator radiowy „lepiej” wiedział od nas, jak ma brzmieć. Nagraliśmy więc płytę zupełnie inną od tego co graliśmy wtedy na koncertach. Brakowało nam wtedy doświadczenia i bezczelności żeby postawić na swoim w studio. Dopiero z następnym albumem „sorry music polska”, utożsamiam się produkcyjnie. Połączyłem elektronikę i jazz, tak jak mi to w głowie grało, i czułem, że to jest to.
Wasze muzyczne drogi skrzyżowały się po raz pierwszy podczas nagrywania albumu Wojtka zatytułowanego „Chaos pełen idei”. Czy od początku poczuliście „muzyczną chemię”, mówiliście tym samym „muzycznym językiem”?
John: Zdecydowanie! Muzycznie zaiskrzyło między nami od razu…
Wojtek: To wielkie szczęście, że nam się to przydarzyło. Spotykasz nagle kogoś, kto jest podobny do ciebie. Oczywiście są rzeczy, które nas, jako osobowości, dzielą, i są te, które łączą, ale bycie ze sobą sprawia nam wielką frajdę. A gdy bierzemy instrumenty, to odpływamy.
Co najbardziej cenicie u siebie nawzajem?
John: Myślę, że przede wszystkim otwartość, szczerość. Gdy razem gramy, to tworzymy jedno medium. I nie przesadzam w tym momencie, choć może to brzmieć jak gloryfikacja, ale absolutnie tak jest. Żałuję, że nie spotkałem takiego człowieka jak Wojtek kilka lat temu, bo doskonale się uzupełniamy. To mi się bardzo podoba. Nikt nie góruje, jest bardzo równo, mimo że zasadą w muzyce jest brak demokracji.
Wojtek: Obaj zgadzamy się z tym, że w sztuce nie ma demokracji, bo to nie o nią chodzi, tylko o to, że musi być prawdziwie. Johna cenię w ogóle za mądrość życiową, za to, jakim jest wspaniałym muzykiem, poetą, za wszystkie płyty, które nagrał.
John: Wśród tych małych rzeczy idziemy w jednym kierunku. Nie przeszkadzamy sobie nawzajem.
Wasz najnowszy album to połączenie klasyki z nowoczesnością, rockowego pazura z jazzową wirtuozerią. Do kogo kierujecie Wasz album?
John: Mam nadzieję na szeroki odbiór. To moi i Wojtka fani. Bo dzięki temu, że razem gramy, oni się połączyli. Ludzie z branży Wojtka zobaczyli, że jest taki gość jak ja, który też jest fajny. I odwrotnie. Myślę, że ta muzyka może docierać do szerokiej publiczności. Wojtek gra świetnie i jest bardzo szczery. Nie ma ściemy w jego muzyce.
Wojtek: Nasz album kierujemy do wszystkich.
Jakie są wasze plany koncertowe?
John: Pierwszy koncert promocyjny odbył się w Stodole 29 maja.
Wojtek: Zapraszamy jesienią na naszą trasę koncertową. Mamy zamiar przyjechać do każdego miasta, które nas zaprosi i będzie chciało nasz koncert, ponieważ kochamy grać i oddajemy się na scenie w stu procentach, przez co muzyka dostaje totalnego kopa i ognia, kiedy jest grana na żywo.
John: Dodatkowo ten kontakt z publicznością… To jest to, co lubimy najbardziej.
Rozmawiała: Ilona Adamska
fot. Jacek Poremba