Patrycja Kosiarkiewicz: Wreszcie dojrzałam

Jej przygoda z muzyką trwa już ponad 20 lat. Zaczynała jako liderka zielonogórskiego zespołu O! la, la, by po wydaniu w 1996 roku płyty „Euforia” skupić się na karierze solowej. Największy sukces komercyjny odniosła albumem „Bajeczki”, który prócz licznych nagród i tras koncertowych, przyniósł też dwa wielkie hity, dziś śmiało można powiedzieć – evergreeny polskiej muzyki pop. Mistrzyni pozytywnych emocji.

 

Kiedy zrozumiałaś, że swoje życie chcesz poświęcić muzyce?

– Nigdy nie planowałam poświęcać się muzyce. Gdy byłam mała chciałam poświęcić się miłości, małżeństwu (nie dzieciom, ale właśnie małżeństwu). Potem, gdy dojrzewałam, pragnęłam żyć dla duszy. Przez większość życia czułam dyskomfort. Coś tam w środku nie dawało mi spokoju, mówiło: ej, to ja, twój mały ból. Muzyka, a właściwie twórczość działa się na marginesie. Potem zrozumiałam, że proces twórczy jest właśnie ekspresją duszy – można więc powiedzieć, zazębiło się jedno z drugim i mogłam żyć dla duszy tworząc, pisząc, muzykując.

Czym dla Ciebie jest muzyka, dźwięk?

– Właśnie ową ekspresją. A właściwie formą, bo treść idzie z duszy, z jej tęsknoty za Niepoznanym, Boskim. Niezależnie jak bardzo chcielibyśmy temu zaprzeczyć.

Jakie dźwięki koją Twoją duszę?

– Muzyka to energia i wibracja dopasowująca się do nastroju, chwili, a przed wszystkim stanu świadomości. Dlatego istnieją gatunki muzyczne, które przenoszą nas w niskie rejony, w tę ciemność w nas. Są też utwory, które mogą nas podźwignąć. Myślę, że muzyka klasyczna jest balsamem, oczyszcza. Tak jak mówi się, że jesteś tym co jesz, tak można powiedzieć, że jesteś tym czemu się oddajesz, w sensie konsumpcji sztuki, powielania zachowań społecznych itd. Zatem z tym kojeniem bywa różnie. Czasem, gdy jestem w nastroju samoudręczania (śmiech) słucham rzeczy, które potęgują ten nastrój – myślę sobie wtedy: może jakiś potencjał udręki musi się we mnie wypełnić? W chwilach smutku warto puścić sobie lekką, radosną muzykę. To zupełnie jakbyśmy zakręcali zawór Smutek a odkręcali zawór Radość.

Scena rządzi się swoimi prawami, to miejsce spotkań z publicznością. Czy dla każdego artysty, a przede wszystkim czy dla Ciebie, obcowanie z publicznością to przyjemność?

– Przyjemność na pewno, jednak przepleciona elementami obowiązku i starań, a niekiedy motywującej tremy. Wszystko musi być jak należy. A to sukienka – wyprasowana, a to odsłuch – działający, a to tekst – w pamięci, a to głos – w dobrej kondycji.

Wiele osób uważa, że twoja twórczość jest bezkompromisowa. Nie ulegasz żadnym modom czy trendom. To prawda?

– Trochę ulegam. Jestem częścią tego świata, a to oznacza a priori uleganie mu. Za dużo jest związków przyczynowo skutkowych, żeby nie ulegać. Każdy kto twierdzi, że jest od tego wolny, wciąż ma przed sobą długą drogę samopoznania. Zresztą to nie odnosi się tylko do twórczości, ale do życia w ogóle. Nie da się wyjść poza system. Zawsze trzeba mu oddać “co cesarskie”.

Czy jesteś osobą, która lubi ryzykowane rozwiązania muzyczne?

– Nie rozpatruję tego w kategorii lubię – nie lubię. Po prostu działam pod dyktando duszy. Ona rzadko chadza na kompromisy. Ku mojej rozpaczy nie bierze pod uwagę mód, skłonności oraz czynników ekonomicznych. Przykładem jest projekt “Manior i Mazajla”. Zrobiliśmy go z przyjacielem Pawłem Betleyem lata temu i nikt nie chciał nam go wydać. Mówili “zacne”, ale wydać nie chcieli. Jakie wnioski z tego powinien wysnuć artysta? Że to niesprzedawalne? Zapewne. Że to złe? Niekoniecznie. Bo co to znaczy złe? I kto to oceni? 2 lata temu udostępniłam tę muzę na YT, można słuchać do woli. Jeśli coś ma po mnie pozostać, to chciałabym, żeby był to właśnie Manior. Innym przykładem jest nowy album “Mój Jezus nie pija coli”. Poszedł w świat, udało się, mimo, że wiązało się to z pewnym ryzykiem.

Panuje powszechna opinia, że każdy artysta jest nadwrażliwcem, łatwo go zranić, dotknąć… Miewa chwile zwątpienia, stany depresyjne. Co robisz, kiedy trudne emocje Cię przerastają?

– Bardzo mi się podoba to, co mówi na ten temat Vadim Zeland. Jeśli coś cię rani, dotyka, to masz problem, TY masz problem – zawyżasz znaczenie, ważność tego czegoś. Pracuj nad tym, to ty jesteś kluczem, nikt inny. Od czasu gdy zrozumiałam tę naukę, w mojej głowie zrobiło się przestronniej, nie ma tego przeładowania emocjami. Ćwiczę się w pozytywnym myśleniu. Gdy widzę choć cień zwątpienia, świecę na niego latarką, którą mam w kieszeni. Ta latarka nazywa się Świadomość. Mam za sobą wiele lat wewnętrznej ciemności, w tym zdiagnozowanych stanów depresyjnych i po tym wszystkim mogę powiedzieć, że wszystko, ale to wszystko, jest w nas i że zmianę zawsze trzeba zacząć od siebie.

Jesteś artystką, która odniosła sukces, zapadłaś w pamięci i sercach fanów, ale też nie istniejesz jakoś nachalnie w mediach… To twoja świadoma decyzja?

– Wolałabym bardziej istnieć, bo pewnie moja droga byłabym łatwiejsza. Ale ponieważ wiem, że nie ma przypadków i wszystko jest tak jak powinno, nie robię z tego problemu. To jest obecnie moja najbardziej świadoma decyzja – nie robienie z niczego problemu.

O czym jest Twoja najnowsza płyta?

– O miłości, trochę o bólu serca, trochę o tęsknocie.

Do kogo kierujesz swoją muzykę?

– Do ludzi, którzy rozumieją emocje jakie opisuje. Jeśli popatrzymy na to z energetycznego punktu widzenia (co uwielbiam robić), to musi tu nastąpić zgodność wibracyjna między twórcą a odbiorcą. Inaczej nic z tego nie będzie.

Co Cię wzrusza?

– Romantyczne uniesienia, śmiejące się bobasy, słodkie szczeniaczki, rzewne zakończenia hollywoodzkich filmów. Lubię się wzruszać, choć z drugiej strony uważam wzruszenie za egzaltację ego. Myślę, że świadomy i naprawdę duchowo ukierunkowany człowiek się nie wzrusza. Trwa w stanie Miłości, która u swych podstaw ma neutralność, a nie ganianie między biegunami.

Żałujesz czegoś, co Cię nie spotkało, a mogło?

– No wiesz, ja mam poczucie, że wszystko przeżyłam jak nie w tym, to w innym wcieleniu, więc nie.

Boisz się przemijania?

– Nie. Trochę się boję obwisłej skóry, ale patrzę na to z przymrużeniem oka – to przecież tylko ciało. Nie życzę sobie żyć dłużej niż mi przeznaczone. Zawsze, gdy mój nieżyjący już dziadek składał mi życzenia, żebym długo żyła, odbierałam je jako dysonans. Jednak rozumiem. On był z wojennego pokolenia. Oni musieli pragnąć życia za wszelką cenę. Mam jedno motto w życiu. Brzmi ono: “wszystko jest dobrze w całym stworzeniu”. Wszystko, również przemijanie.

Plany na najbliższy czas?

– Powieść obyczajowa, nowe piosenki, koncerty i bardzo szczęśliwe życie, do którego wreszcie dorosłam.

Rozmawiała: Ilona Adamska
fot. Łukasz Migda

Nikt jeszcze nie skomentował

Pozostaw odpowiedź

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

I.D. MEDIA AGENCJA WYDAWNICZO-PROMOCYJNA

info@idmedia.pl
tel. +48 609 225 829


redakcja@ikmag.pl

 

Magazyn kobiet spełnionych,

Śledź na: