Tom Hanks: …bo ja jestem na ogół sympatycznym facetem onych.

– Mam dość bogate doświadczenie życiowe. Poznałem jasne i ciemne strony życia. Alkohol, narkotyki, depresje, to wszystko przerabiałem. Dziś w moim życiu jest stabilizacja, którą w znacznej mierze zawdzięczam swojej drugiej żonie Ricie – mówi „Imperium Kobiet” TOM HANKS.

 

Jest Pan jednym z najbardziej cenionych aktorów hollywoodzkich. Filmy z udziałem Pana to zawsze duży sukces artystyczny i finansowy. Ale podobno Pan nie lubi siebie oglądać w filmie. To prawda?

– Prawda. Oglądanie i słuchanie siebie w filmie, nie należy do moich przyjemnych przeżyć. Gdy na siebie patrzę, widzę mnóstwo błędów, które natychmiast chciałbym poprawić. Niestety, już się nie da. Być może widz tych błędów nie wyłapuje, być może też ja mam zbyt krytyczny stosunek do siebie i swoich poczynań. Niemniej, taki a nie inny mam stosunek do swojej obecności na ekranie, i tego nie zmienię. Być może  dlatego też nie lubię wracać do raz obejrzanego już filmu z sobą. Ale generalnie, lubię filmy, w których grałem, bo była to praca zbiorowa bardzo wielu ludzi. Nie mogę nie lubić „Szeregowca Ryana”, skoro wszyscy daliśmy z siebie tak wiele.

Na planie „Szeregowca Ryana” przeszedł Pan wyczerpujące treningi wojskowe.

– One były niezbędne, by oddać autentyczność przeżyć tych zmęczonych, przygnębionych żołnierzy, którym co chwila śmierć zaglądała w oczy. Grając w filmie, trzeba zrobić wszystko, żeby wyzbyć się fałszu i tworzyć jak najbardziej autentyczny przekaz. Na planie „Szeregowca Ryana” trzęśliśmy się z zimna, bo aura nie dopisywała. A ja dziś wspominam tę pracę bardzo ciepło. I lubię swoje tzw. filmy wojenne, ponieważ druga wojna światowa od zawsze mnie interesowała, przede wszystkim z punktu widzenia ludzkiego doświadczenia. Namiętnie czytałem książki opisujące wojnę, oglądałem filmy fabularne, dokumentalne. „Szeregowiec Ryan” to wspaniały film. Z jednej strony to kino wielkiej przygody. Z drugiej, obraz dramatu ludzkiego.

W filmie „Larry Crowne – uśmiech losu”, zagrał Pan faceta, któremu życie daje „prztyczka w nos”, i jako bezrobotny, postanawia sobie ułożyć je na nowo. To kolejny sympatyczny facet w Pana dorobku.

– Bo ja jestem na ogół sympatycznym facetem. I to się przekłada na wizerunek ekranowy. Gdybym zagrał nawet bardzo czarny charakter, to i tak widz powie, że jestem sympatyczny. Taki mam fizys, taka etykieta do mnie przylgnęła i chyba tego nie zmienię.

W filmie „Larry Crowne – uśmiech losu” ponownie spotkał  się Pan z Julią Roberts?

– Bardzo dobrze nam się współpracowało przy „Wojnie Charliego Wilsona”, więc nie musiałem zbytnio jej przekonywać. Z wrodzonym wdziękiem powiedziałem: skuter, stary kask, no i zadziałało.

Zagrał Pan Charliego Wilsona w filmie Mike’a Nicholsa „Wojna Charliego Wilsona”. Czy trudniej jest grać postaci autentyczne?

– Oczywiście, bez dwóch zdań, wszak pokazuje się autentyczną historię i bierze się za to odpowiedzialność. Ale i tak musiałem improwizować, ponieważ ja i Charlie różnimy się fizycznie. On jest bardzo wysokim mężczyzną, z burzą włosów na głowie. Jest dużo przystojniejszy ode mnie.

Charlie Wilson pomagał Panu w tworzeniu postaci?

– Był niezastąpiony. Bezustannie pytałem go, co myśli o mojej grze, czy nie mijam się z prawdą. Na ogół wszystko akceptował.

Charlie Wilson był kongresmenem politykiem, ta dziedzina Pana pasjonuje?

– Pasjonuje mnie zaplecze polityki – ten teatr, ciekawią mnie motywacje i działania ludzi tkwiących w polityce. Jak każdego aktywnego człowieka ciekawi mnie życie, świat. Natomiast polityka jako taka mnie nie interesuje i, ubiegnę Pana pytanie, w ogóle się w „tej branży” nie widzę.

Ale jest Pan spokrewniony z Nancy Hanks – matką Abrahama Lincolna?

– To prawda, choć to odległe pokrewieństwo.

Jest Pan jedną z największych, najbardziej wpływowych gwiazd w Hollywood. Przyzna Pan, taki wielki sukces może uderzyć do głowy?

– Być może, ale nie sądzę, żeby sława cokolwiek zmieniła w mojej psychice, w mojej osobowości. Zawsze trzeźwo przyjmowałem sukces, nigdy nie popadałem w obłęd zawodu ,w samouwielbienie. Aktorstwo nigdy nie było dla mnie ważniejsze od rodziny – od dzieci, żony. Oczywiście, sukces wiele zmienił w moim życiu, choćby to, że nie mogę normalnie wyjść do restauracji, do kina, na spacer, bo automatycznie pojawiają się paparazzi, którzy śledzą każdy mój krok, każdy gest. Muszę żyć w odizolowaniu, choć nie jestem typem samotnika. Oczywiście, sukces ma też i dobre strony, choćby w tym, że mogę zapewnić swojej rodzinie godziwy byt.

Na swoim koncie ma Pan dwa Oscary. Aktorzy „utytułowani” często bywają kapryśni. Jak jest z Panem?

– Nie zadzieram nosa i wydaje mi się, że nie jestem nigdy ciężarem dla ekipy. Robię to, co do mnie należy, najlepiej jak potrafię, bo czuję się odpowiedzialny za swoją pracę i dobrze się przy tym bawię. Bo moja praca jest też moja pasją, czymś, co cieszy, satysfakcjonuje, uaktywnia.

No tak, w Hollywood uchodzi Pan za uosobienie spokoju i kultury. Niemniej Ron Howard – reżyser „Kodu da Vinci” powiedział, że jest Pan w pewnym sensie podobny do Russella Crowe, bo na ogół jest Pan wyluzowany, spokojny, ale kiedy pojawiał się jakiś problem na planie, szybko ponosiły Pana emocje…

– To wiąże się z odpowiedzialnością za to, co się robi. Potrafię się wściekać, gdy jest problem. Nie zawsze jestem spokojny, wyluzowany. Przemysł filmowy jest naszpikowany różnymi zasadzkami, to bardzo niepewna branża. Jeżeli nie potrafisz postawić na swoim, jesteś zbyt uległy, szybko wypadniesz z obiegu.

Do „Kodu da Vinci” musiał się Pan dość długo przygotowywać?

– Fizycznie nie musiałem się przygotowywać, bo to była rola „intelektualna”. Kiedy zaproponowano mi udział w „Kodzie da Vinci”, byłem zdezorientowany. Pytałem, kogo mam zagrać? Leonarda da Vinci? Po przeczytaniu 30- 40 stron scenariusza, rzecz wydała mi się bardzo interesująca. Chciałem zagrać. Potem było mnóstwo pytań, wszak grany przeze mnie Robert Langdon jest profesorem Harvardu, specjalistą od symboliki religijnej. Musiałem poznać temat.

Akcja filmu rozgrywa się przede wszystkim w Luwrze. Czy trudno było uzyskać pozwolenie na kręcenie tam scen?

– Obawialiśmy się, że nie uzyskamy pozwolenia, chociaż prezydent Francji deklarował poparcie. W końcu francuskie ministerstwo wydało zgodę. Nocne sceny w Luwrze to niebywałe doświadczenie. Wchodzisz na plan, mijasz kable, oświetlenie, odwracasz się i widzisz Monę Lizę! Byłem otoczony arcydziełami, które istnieją w mojej świadomości od zawsze.

Po trzech latach wrócił Pan ponownie do postaci Roberta Langdona, w filmie „Anioły i demony”. Czym różniła się praca w „Aniołach i demonach” od tej w „Kodzie da Vinci”?

– Oba filmy to ekranizacja bestsellerowych powieści Dana Browna. „Anioły i demony” jednak były łatwiejsze do sfilmowania. „Kod da Vinci” wydawał się wręcz niemożliwy do przeniesienia na ekran. Ale się udało.

Podobno chcieliście kręcić w Watykanie, w miejscach niedostępnych dla zwiedzających, ale w ostatniej chwili władze zabroniły wam tam pracować. To prawda?

– Tak, i to było dla nas sporym utrudnieniem. Potem kręciliśmy te zdjęcia w studiu. Rozumiem ten zakaz, bo film ma kontrowersyjną fabułę. Szkoda tylko, że o wszystkim dowiedzieliśmy się z chwilą rozpoczęcia produkcji.

Ayelet Zurer – Pana partnerka z filmu „Anioły i demony”, w jednym z wywiadów powiedziała, że zwiedziła Watykan jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Pan też?

– Wielokrotnie byłem w Rzymie i udało mi się odwiedzić Watykan. Pierwszy raz byłem w Watykanie podczas miesiąca miodowego. Było ciepło i chodziłem w szortach. Wybierając się do Watykanu, wziąłem ze sobą również długie spodnie, żeby nałożyć je na szoty, ponieważ do niektórych miejsc nie można wejść w krótkich spodenkach. A propos Rzymu. W „Aniołach i demonach” ciągle gdzieś biegałem, zresztą nie tylko ja. Kamienie na ulicach, na chodnikach w  Wiecznym Mieście są śliskie, bo na każdym kroku są fontanny, które robią swoje. To cud, że nikomu nic się nie stało.

Niewątpliwie lubi Pan ryzyko w aktorstwie. Nie każdego aktora stać by było na zagranie młodego prawnika homoseksualistę, który umiera na AIDS w „Filadelfii”.

-To niewątpliwie było wyzwanie. Czy wielkie ryzyko? Gdybym debiutował wówczas w aktorstwie, pewnie bym się długo zastanawiał, bojąc się zaszufladkowania w rolach gejów. A ponieważ moje nazwisko było już znane, przyjąłem rolę.

Dużo wysiłku włożył Pan w przygotowanie tej roli?

– Do każdej roli solidnie się przygotowuję. Postać, którą gram , musi się stać mną, a ja postacią. Przygotowując się do „Filadelfii”, dużo czasu spędziłem wśród chorych na AIDS.

A jak przygotowywał się Pan do „Forresta Gumpa”, który przyniósł Panu drugiego Oscara?

– Odwiedzałem szpital dla dzieci upośledzonych. Przygotowując się do roli, zawsze muszę odpowiedzieć sobie na wiele pytań. I proszę mi wierzyć, zadaję ich mnóstwo.

Zaskoczeniem dla Pana fanów była „Droga do zatracenia”. Pierwszy raz wcielił się Pan w postać zawodowego zabójcy?

– Przypięto mi etykietkę, tak jak wspomniałem, miłego faceta, więc rola płatnego zabójcy mogła niektórych zdziwić. Ale ten film nie sprawił, że przestałem być miłym, normalnym, zwyczajnym facetem w życiu codziennym. I na ekranie też. Rolę w „Drodze do zatracenia” przyjąłem z entuzjazmem, bo była dobrze napisana, a poza tym zależy mi, żeby widzowie za każdym razem odkrywali inne oblicze Toma Hanksa. Zaczynając nowy film, wyrzucam z pamięci wszystko to, co się zdarzyło wcześniej, co mogłoby przeszkadzać w tworzeniu nowego wizerunku.

W „Drodze do zatracenia” Pana bohater Michael Sullivan stara się za wszelką cenę uchronić swojego 12-letniego syna przed zemstą mafii, stając się dla niego bohaterem. Czy Pana ojciec też był dla Pana bohaterem?

– Był niesamowity, podziwiałem go. Był fantastycznym majsterkowiczem. Potrafił zrobić i naprawić wszystko. Niestety, nie odziedziczyłem po nim takich zdolności.

Ale jest Pan bardzo doświadczonym człowiekiem i świetnym aktorem.

– Owszem, mam dość bogate doświadczenie życiowe. Poznałem jasne i ciemne strony życia. Alkohol, narkotyki, depresje, to wszystko przerabiałem. Dziś w moim życiu jest stabilizacja, którą w znacznej mierze zawdzięczam swojej drugiej żonie Ricie.

Małżeństwo Pana z Ritą Wilson, którą spotkał Pan w 1981 roku, uchodzi za bardzo udane, co na standardy hollywoodzkie jest rzadkością.
Jaka jest na to recepta?

– Nie ma recepty, trzeba po prostu trafić na odpowiednią osobę. Rita jest moją żoną, kobietą z którą sypiam, a także cudownym przyjacielem. Wygrałem los na loterii ją poznając.

Poznaliście się na planie serialu „Boossom Buddies”, ale zaiskrzyło między wami dopiero cztery lata później podczas zdjęć do „Ochotników”?

– Kiedy poznałem Ritę, byłem żonaty. Niemniej wiedziałem, że jest moją drugą połówką.

Pana żona jest dziś jedną z najlepszych producentek filmowych w Hollywood. Była, wraz z Panem, odpowiedzialna m.in. za takie przeboje filmowe, jak „Mamma Mia!” czy „Moje wielkie greckie wesele”. W Hollywood jest ceniona za to, że do wszystkiego doszła sama, bez zmiany nazwiska na Hanks, bez Pana protekcji.

– Rita doskonale wie, co robi i nie potrzebuje wsparcia. Jest najlepsza w tym co robi.

Syn Pana z pierwszego małżeństwa, Colin, także został aktorem. Zagrał m.in. w „King Kongu”, a także z Panem w komedii „The Great Buck Howard”. Jest Pan zadowolony z jego wyboru?

– To jego wybór, nie mój. On sam kieruje swoją karierą, ja mu ról nie załatwiam. Ale chłopak ma talent. Wiedziałem o tym, gdy go pierwszy raz zobaczyłem w szkolnych przedstawieniach. Zatem, skoro ma talent, wybrał dobrze.

Pan też ma talent. Ale czy dobrze Pan wybrał, w dzieciństwie marzył Pan o zostaniu astronautą?

– Wybrałem bardzo dobrze, bo sprawdziłem się , odniosłem sukces w zawodzie, który jest moją pasją, który szalenie mnie uaktywnia. Jako aktor mogę też być astronautą. Byłem nim przecież, grając w filmie „Apollo 13”. Dzięki wspaniałej technice doświadczyłem chyba takich samych emocji, co człowiek, który stawia kroki na Księżycu. A więc aktorstwo to wspaniała przygoda i bogactwo przeżyć. Nie można lepiej wybrać.

Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz

Nikt jeszcze nie skomentował

Pozostaw odpowiedź

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

I.D. MEDIA AGENCJA WYDAWNICZO-PROMOCYJNA

info@idmedia.pl
tel. +48 609 225 829


redakcja@ikmag.pl

 

Magazyn kobiet spełnionych,

Śledź na: