Felieton Małgorzaty Walewskiej
Modena – rodzinne miasto Luciano Pavarottiego, listopad 1991. Stoję za kulisami. W zasadzie nie stoję tylko chodzę tam i z powrotem. Nie mogę ustać w miejscu, za bardzo się denerwuję. Zaraz wychodzę na scenę! Prowadzący pyta, jak się wymawia moje nazwisko? Małgorzata Walewska. Zapowiedział! Brzmiało nawet podobnie. Wychodzę! Na scenie oprócz fortepianu stoi stolik z jednorazowymi kubkami i woda w butelkach.Przesłuchania trwają parę dni. Od rana do późnego wieczora. Po swoim występie przychodzę „na luzie“ posłuchać innych. Pod koniec dnia jestem już wykończona i z trudem odróżniam głosy męskie od żeńskich. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z tego, jak ciężką pracą jest słuchanie innych. A nie wszyscy śpiewają pięknie. Maestro cały czas popija wodę z cytryną, czasem je kanapki. Dla wszystkich jest bardzo miły. Niektórych uczestników prosi, aby jutro przyszli zaśpiewać raz jeszcze. Na konferencji prasowej dziennikarze pytają czy trudno jest podjąć decyzję o tym czy kogoś odrzucić czy przepuścić do następnego etapu. Maestro mówi, że decyzja na – tak albo na – nie jest łatwa, najgorzej jest kiedy uczestnik “może“ przejść dalej. Na ogłoszenie wyników przesłuchań czekaliśmy parę dni. Z czwórki polskich solistów tylko mnie udało się przejść dalej.
Na finał konkursu do Filadelfii przyjechałam w zaawansowanej ciąży. Kiedy Maestro wszedł na scenę, żeby nam pogratulować podszedł do mnie i porównywał czyj brzuch jest większy. W tej konkurencji też był najlepszy.
Przez cały czas trwania konkursu Luciano towarzyszyła jego żona Adua. Było tylko dwoje akompaniatorów: urocza Susan i Maestro Leone Meghiera – pianista i dyrygent także urodzony w Modenie. Ten wybitny muzyk zgodził się na morderczą pracę akompaniatora w konkursie tylko ze względu na wielką przyjaźń z Luciano. Pod koniec dnia Leone z trudem podnosił ręce na wysokość klawiszy.
Warszawa 1995, koncert Pavarottiego w Sali Kongresowej. Poszłam się przywitać z Maestro i pokazać mu zdjęcia córeczki Alicji, którą miałam w brzuchu w Filadelfii. Było dla mnie miłą niespodzianką, że Luciano wciąż mnie pamięta. W prezencie dał mi dwa bilety na swój koncert. Wtedy też poznałam Nicolettę jego asystentkę, a późniejszą żonę. Zrobiła na mnie wrażenie osoby miłej i skromnej. Po latach bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że swojej córce też dali na imię Alicja.
Staatsoper w Wiedniu, luty 1996, próby do „Andrea Chenier“ Umberto Giordano. Pavarotti przyjechał z Nicolettą i „stołkowym“- tak nieoficjalnie nazywaliśmy młodego człowieka, który nosił za nim wysoki stołek. Podczas prób Maestro siedział na tym stołku na scenie i obserwował co robimy. Był miły i wesoły. Grałam Bersi, pokojówkę i powiernicę Magdaleny. Śpiewałam do Magdaleny, że ma piękne sukienki, a moje są takie brzydkie. Na co Pavarotti zmierzył mnie wzrokiem ze swojego wysokiego stołka i skwitował „I don’t think so“ (nie powiedziałbym). Jeśli nie musiałam stać na scenie siedziałam na widowni i chłonęłam każdy dźwięk, który wydobywał z siebie Maestro. Był w doskonałej formie. Miał pewne problemy z reżyserią, bo musiał stoczyć walkę na szpady z Renato Brusonem, a jego tusza ograniczała zwinność ruchów. Ale miał do siebie dystans. Na pierwszej próbie, kiedy zobaczył jak walczy, wybuchł szczerym śmiechem.
Dlaczego to właśnie Luciano jest Królem Tenorów i Królem Wysokiego „C“? Jego siła leży przede wszystkim w barwie. Kiedy słuchamy w radiu znanej arii tenorowej to czasem zastanawiamy się kto to śpiewa. Tylko jeśli śpiewa Pavarotti to rozpoznajemy go od pierwszego tonu. Drugim atutem jest „bel canto“ czyli piękny śpiew. Tym terminem została nazwana włoska szkoła śpiewu, której Pavarotti był mistrzowskim przykładem. Takiego legata, co po polsku można określić jako melodyjność fazy, nie miał żaden ze współczesnych tenorów. Warto też zwrócić uwagę, że jego barwa była cudownie wyrównana na całej długości skali. No i ten promienny uśmiech…. Iście królewskie insygnia.
Pavarotti „wyprowadził operę na stadiony“. On pierwszy pozwolił sobie na śmiałe eksperymenty z muzykami popowymi i rockowymi. Wyszedł do ludzi, którzy nigdy nie trafiliby do opery. Jeśli człowiek wrażliwy na dźwięki usłyszał go choć raz nie mógł go nie pokochać. Luciano roztaczał wokół siebie blask. Unikalną barwę głosu dostał od stwórcy. To piękny, ale i zobowiązujący prezent. Złoto-miodowym dźwiękiem swojego głosu potrafił oczarować wyznawców różnych gatunków muzycznych i nawet jeśli ktoś nie był jego fanem to darzył go szacunkiem. Szczęśliwie został doceniony i uwieczniony w wielu nagraniach. To bezcenny materiał, zwłaszcza dla młodych śpiewaków.
Pavarotti był jednym z tych artystów, którzy wywarli wielki wpływ na moje życie artystyczne.
Małgorzata Walewska