Jaka ta Kayah była?

– Jestem sentymentalna i dość w muzyce melancholijna – wyznaje Kayah. Jedna z najważniejszych wokalistek w historii polskiej muzyki. O muzycznych latach 90., jej trudnych początkach rozmawiamy w trakcie obchodów 20-lecia debiutu artystki.

 

Cofamy się o dwadzieścia lat wstecz. Był rok 1995. W muzyce totalny mezalians. Świat zachwyca się Jagged Little Pill – Alanis Morissette i kolejną płytą islandzkiej księżniczki Björk. To także kolejne dwanaście miesięcy panowania umierającego powoli za oceanem grunge i rocka. Na wyspach z kolei rodzi się britpop. Oasis i Blur rosną w siłę, by za parę lat zyskać tytuł legendarnych już grup. Mniej wymagający słuchacze zapętlają wielki przebój TLC Waterfalls. Jest też czas na hip-hop. Stonowana i zadumana na początku dekady Madonna milczy, by zaraz wyjawić światu swe najlepsze dzieło – album Ray of Light. Za moment wybuchnie też obsesja na punkcie imprezowych, obciachowych hitów z pod gatunku euro-dance.

Gdzie w tym wszystkim polska piosenka? Podąża własną drogą. Inną. Choć czerpiącą ciągle od zagranicznych kolegów. To czas, w którym zachód robił na nas największe wrażenie. Czas lekkiego zachłyśnięcia, podobnie jak w kinie czy telewizji. Złoty okres sprzedaży płyt. My też mieliśmy swoich odpowiedników na brytyjskie czy pełne buntu garażowe granie. To rok debiutu ONA, Myslovitz czy Edyty Górniak. Rok potwierdzenia wielkich objawień w postaci Katarzyny Nosowskiej czy Edyty Bartosiewicz. Rok niezłego wymiksowania, w którym raper Liroy wrzucony został podczas przyznawania nominacji do Fryderyków do jednego worka z artystami alternatywnymi czy disco-polo. Sic! 1995 to także rok, który przypadł na wydanie jednej z najważniejszych płyt lat 90. Pojawiła się ona – Kayah i jej Kamień. Był 5 listopada. Dzień urodzin artystki. Dzień urodzin nowej jakości na rodzimej scenie.

Jaka wtedy była Kayah?

– Absolutnie bezkompromisowa. Zdeterminowana. Pełna nadziei. Siły. Przekonana o słuszności własnej drogi.

Kamień był ewenementem na polskim rynku. W całej zalewie rocka zrodziła się płyta niezwykle świeża, bardzo intymna, soulowa, jazzowa… może nawet za odważna na owy czas.

– Rzeczywiście, wyróżniała się stylistycznie i poetycko. Ale okazało się, że idealnie wypełniła lukę na polskim rynku i stała się płytą kultową.

Mimo ambitnego materiału i pleców w postaci samej Edyty Bartosiewicz nikt nie chciał z Tobą rozmawiać, a wytwórnie zamykały przed Tobą drzwi.

– To stare dzieje. Kiedyś ludzie z przeszłości muzycznej całkiem skutecznie zniszczyli mi reputację w środowisku. Ciężko było mi ją odbudować. Dziś stać mnie na to, by się z tego śmiać.

Nie pomagało nawet doświadczenie. Szkoła jaką przeszłaś w chórkach Obywatela G.C. czy Tilt?

– To wszystko mi pomogło w późniejszej pracy. Dzięki temu, że mogłam towarzyszyć wielkim i obserwować ich z boku, łatwiej podejmowałam właściwe decyzje, umiałam poradzić sobie ze sceną i publicznością.

Miałaś moment całkowitej rezygnacji i poddania się… ?

– Nie, oczywiście musiałam z czegoś żyć, więc pracowałam jako modelka. Ale zawsze wiedziałam, że to muzyka jest moją pasją. Miałam też przekonanie o swoim potencjale. Wiedziałam, że musi się udać. Ale jak jesteś bardzo młody wydaje się, że wiesz wszystko.

Nie każdy dzisiaj pamięta, że Kamień to nie jest Twój debiut, kilka lat wcześniej nagrałaś płytę, której jak kiedyś przyznałaś najchętniej wykupiłabyś cały nakład.

– Kamień to mój autorski debiut, z którego mogłam być dumna. Płyta wydana przez Rogot nie była nawet napisana dla mnie i wystąpiłam tam raczej instrumentalnie. Poza tym wciąż uczyłam się śpiewać. To jest proces. Z każdą płytą śpiewałam lepiej i byłam bardziej świadoma.

Mamy więc rok 1995. Nagle staje przed nami młoda dziewczyna opowiadająca o bólu, samotności, fascynacjach jakie rodzą pierwsze miłości. Mówiąc bardzo prosto, ale dosadnie: ta smutna kobieta to ja niestety…

– Jestem sentymentalna i w muzyce dość melancholijna. Ale każdy, kto mnie zna wie, że smutną kobietą nie jestem. Śmieję się często i otaczam bardzo dowcipnymi ludźmi. Wtedy potrzebowałam nazwać swoje emocje właśnie w taki sposób.

To było oczyszczenie?

– Poniekąd każda moja płyta jest rozliczeniem z życiem. W tekstach potrafię być bardzo szczera. Nie mam z tym problemu. Ta wiarygodność sprawia, że jestem postrzegana jako człowiek, a nie celebryta, czy płaski obrazek telewizyjny, element rozrywki. Cieszy mnie to.

Pierwsze sparzenie dorosłością czy pierwszą miłością to zazwyczaj dla młodej osoby koniec świata…

– Takich końców świata przeżywamy jeszcze dużo, ale one tylko nas umacniają w przekonaniu, że coś odchodzi, by coś lepszego mogło zająć jego miejsce. Ale do tego się dojrzewa. Nigdy nie widzimy większego obrazka. Dopiero jak przyjrzymy się z dystansu możemy z wdzięcznością przyznać, że wszystko ma sens.

Tak dojrzały materiał był efektem spotkania z Grzegorzem Ciechowskim przy koncercie Bez prądu?

– Piosenki pisałam znacznie wcześniej, Grzegorz jedynie zmuszając mnie do zagrania Jak liść na tym koncercie chciał mi udowodnić, że jestem już gotowa na solową drogę. Bardzo we mnie wierzył. Był niesamowitym facetem i artystą, wizjonerem i przyjacielem.

Ta odwaga, o której mówiliśmy na początku towarzyszy Ci przez cały czas. Wystarczy wspomnieć album JakaJaKayah czy ostatnią podróż w głąb muzyki świata.

– Zawsze robiłam, co mi grało w duszy. To chyba domena prawdziwych artystów. Ale i czasy były inne. Liczyła się sztuka. Gdy wokalistka wychodziła na scenę komentowano jej interpretację, a nie sukienkę.

Dziś zarówno muzyka jak i zawsze oryginalne, ale i nieprzesadzone sukienki artystki są szeroko komentowane. Indyjska strona mocy to jej znak rozpoznawalny. Frędzle, kruczoczarne, proste włosy i długie nogi. Strona wizualna towarzyszyła Kayah od samego początku zarówno w studio nagraniowym, jak i na scenie. Nad jakością Kamienia czuwało grono wybitnych muzyków. Grzegorz Ciechowski to tylko jeden z nielicznych ojców sukcesu debiutu Kayah. W nagraniu albumu wzięli udział m.in. Filip Sojka, Krzysztof Pszona, Michał Urbaniak, José Torres czy Krzysztof Herdzin. Warto wspomnieć jeszcze o stronie wizualnej albumu, który odróżniał mocno młodą artystkę od pozostałych kolegów z polskiego podwórka. Zarówno okładkę jak i sesję zdjęciową wykonał Jacek Poręba. Teledysk do Flecików wyreżyserował świeżo upieczony laureat Oskara – Janusz Kamiński. To było naprawdę wydarzenie i przetarcie szlaku m.in.: artystom, których wydaje dzisiaj sama Kayah.

Dla mnie przeszłaś drogę od artystki mającej status supergwiazdy do niezależnego muzyka, który wciąż poszukuje i wciąż jest aktualny, nie odcinając kuponów od swoich znanych przebojów. Mimo tego zawsze znajdzie się ktoś, kto z publiczności krzyknie: Prawy do Lewego!

– Na szczęście na trasie Kamienia takich okrzyków nie ma. Ogromną niezależność dało mi założenie mojej wytwórni Kayax. Jestem sobie panią. Jestem decydentem. Choć dziś już częściej korzystam z rad innych.

Ta niezależność tyczy się też Twojej obecności w mediach. A w zasadzie braku obecności. Jesteś jedną z nielicznych artystek w tym kraju, które zwyczajnie nie latają z problemami do bulwarówek. Nie tańczą na lodzie, ani na parkiecie, nie gotują, projektują, nie mają miliona talentów tylko po prostu tworzysz muzykę!

– Tak jest. To dla mnie oczywista droga. Nie jestem celebrytą, tylko muzykiem. Jeśli udzielam wywiadu, to tylko w sensownych mediach. Z tabloidami nie współpracuję. Nie robię też ustawek, generalnie tym gardzę. Nie podpieram ścianek, nie siedzę w pierwszych rzędach pokazów mody, choć pracę moich znajomych bardzo sobie cenię. Unikam taniej sensacji, dlatego też nie korzystam z zaproszeń na gwiazdorskie wyjazdy na narty, czy premiery, bo na bilet mnie stać, mogę wybrać inny termin. Cyrk z setką pstrykających aparatów mnie nie interesuje i nie jest mi do niczego potrzebny. Nie chwalę się w mediach także moją działalnością charytatywną, bo upubliczniona przestaje mieć znamiona prawdziwej pomocy, a służy jedynie autoreklamie.

Ta nieobecność jest wynikiem sparzenia, nieufności do mediów, które w momentach kryzysowych nie dawały Tobie spokoju?

– Niezdrowe zainteresowanie moją prywatnością, spekulacje na temat mojego życia i komentowanie nieprawdziwych faktów uczyniło mnie i moim bliskim wiele krzywdy. Dziś jednak mam do tego dystans. Nie obchodzi mnie, co ludzie przekazują sobie w plotkach. Żyję prawdziwym życiem, a nie publicznym spełniając oczekiwania innych. Życie intymne na łamach przestaje być intymnym. Nie jestem na pokaz, ale jestem tu i teraz w realnej rzeczywistości.

Na językach okazało się prorocze.

– Aż nadto.

Kayah to dzisiaj nie tylko wędrująca po gatunkach artystka. Autorka wielu przebojów, posiadaczka platynowych płyt i niezliczonej ilości muzycznych Fryderków. Uznana zarówno po stronie krytyków jak i wiernych fanów. Znak najwyższej jakości. To także wpływowa postać w polskim przemyśle fonograficznym, a nawet biznesie. Kobieta sukcesu, która kilka lat temu swoją niezależność zaznaczyła jeszcze mocniej odcinając się od wielkich gigantów, zakładając własną wytwórnię. Własne imperium. Nie byłoby może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie pomocna dłoń jaką wokalistka wyciąga co roku do wielu młodych, utalentowanych muzyków. To taka dłoń i kredyt zaufania, który niegdyś dostała od wspomnianego Grzegorza Ciechowskiego czy Edyty Bartosiewicz.

Dzisiaj trudno jest zadebiutować. Jeszcze trudniej zadebiutować bez skandalu? Pytam oto dlatego, że na co dzień pomagasz wielu młodym artystą stawiać pierwsze kroki.

– Pewnie tak jest. Ale nie w moim otoczeniu. Mam szczęście otaczać się i współpracować z prawdziwymi artystami, a nie gwiazdkami. Podzielamy nie tylko podobną pasję do muzyki, ale i moralne idee, podobną optykę…To mój luksus, że mam wokół wartościowych ludzi. Jest ich cały szereg m.in. Skubas, Krzysztof Zalewski, Patrick the Pan, Król, Zabrocki…

A gdyby ktoś zapukał dzisiaj do Kayaxu i przyniósł demo z utworami z Kamienia – miałabyś szansę na wydanie?
(śmiech) Dobre pytanie…

 

Rozmawiał: Jacek Górecki

fot. Piotr Porębski

Nikt jeszcze nie skomentował

Pozostaw odpowiedź

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

I.D. MEDIA AGENCJA WYDAWNICZO-PROMOCYJNA

info@idmedia.pl
tel. +48 609 225 829


redakcja@ikmag.pl

 

Magazyn kobiet spełnionych,

Śledź na: