Gastronomia w Warszawie

Gastronomia w Warszawie

Felieton Krystyny Mazurówny

Wiedziona tęsknotą, czyli regularnym natężeniem moich uczuć patriotycznych, odwiedzam często Warszawę, w której wszakże – przed stałym pobytem w Paryżu, 45 lat temu – mieszkałam.Wszystko się zmieniło. Na szczęście, ustrój się zmienił, wystrój zresztą także.
Gastronomia w Warszawie

Zmiany objęły również sposób odżywiania się, przyzwyczajenia smakowe podciągnęły się do rangi europejskich, a i restauracje przekształciły się nie do poznania. Nie ma już kuchni ze schabowym w roli głównej, kelnerzy nie biją klientów, jednym słowem – Madryt, a może nawet lepiej!

Nie istnieje wprawdzie bogata sieć barów mlecznych, z których usług korzystałam w latach sześćdziesiątych, ale tu i ówdzie można jakiś jeszcze znaleźć. Bywałam nie tak dawno kilkakrotnie w takim barze mlecznym z moim zachwyconym francuskim małżonkiem, wprawdzie byłym, ale przyjemnym. Muszę wyjaśnić, że zachwyca się on łatwo i byle czym, najlepszy dowód, że tak się mną nazachwycał, że 30 lat po rozwodzie wciąż jest zachwycony i pełen uwielbienia!

Wielbi także proste, mało wytworne, ale smaczne jedzenie chłopskie – zawiodłam go więc do baru mlecznego przy ulicy Nowy Świat. Postawił mi nawet w tym barze solidny obiad – buraczki, pierożki ruskie i naleśniki z serem! Ledwie skończyłam, podczas gdy mój Exio sam zjadł dwa razy tyle, i z dumą uiścił adekwatną zapłatę za całość. Potem – w rewanżu zaprosiłam go na kawę z ciastkiem do pobliskiego Bliklego, i tu nie mógł wyjść ze zdumienia, że moje koszty były dwu- a może i trzykrotnie wyższe – no, ale wyjaśniłam mu, że co Blikle, to Blikle, i że sam fakt, że można tu i dziś, wypisz wymaluj jak 50 lat temu, spotkać przy tym samym stoliku co wtedy Tadeusza Konwickiego – wart jest wszystkich pieniądzy!

Po krótkiej rozmowie z panem Konwickim, poszliśmy spacerem w kierunku Starówki. Po zwiedzeniu Świętojańskiej i Piwnej, udaliśmy się na posiłek na Rynek, do Fukiera, czyli do Gesslera. Następnego dnia – na śniadanie do Gesslerowej na ulicę Mokotowską do «Słodko – słonego», gdzie są najlepsze i najpiękniejsze ciastka w Warszawie, a na lunch do Gesslerowej «Quchni». Jest tam zawsze nie tylko dobra kuchnia, ale i piękny wystrój – no a przy okazji można zwiedzić moje ulubione muzeum w Łazienkach – Centrum Sztuki Współczesnej. Późny obiad był «U kucharzy» Gesslera, a jeszcze późniejsza kolacja na Pradze, w «Sohofaktory», restauracji innego Gesslera, otwartej 24 na 24!!! Nie zdążyłam już pokazać mężowi «Zielnika» (Gesslerowej) «Polki» (też Gesslerowej), no i super wytwornej, z imponującym, pomysłowym wnętrzem «Ale glorii» (no tak, także Gesslerowej), bo pojechaliśmy na dzień do Krakowa, gdzie zaprosiłam byłego męża do restauracji hotelu Francuskiego (Gessler), tyle że nie mogliśmy już pojeść w «Wentzlu» (Gesslerowa) ani w «Marcello» (oczywiście, takoż!), bo żołądek by nie wytrzymał.

W drodze powrotnej wpadliśmy stamtąd prosto do Londynu, gdzie oczywiście jedliśmy u Gesslera, ten sam rewelacyjny tatar, siekany atystycznie przy stoliku klienta, co w Warszawie. Po powrocie do Paryża mąż zadał mi pytanie, do którego Gesslera dziś się udamy? Zdziwiłam się i tłumaczyłam, że nic nie wiem o tym, by któryś czy któraś z Gesslerów miał knajpę i w Paryżu (myślę, że to tylko kwestia czasu !) i wtedy się okazało, że mój Exio był pewien, że polskim odpowiednikiem francuskiego słowa «restaurant» jest – Gessler.

To prawda, rodzina ta jest słynna ze świetnej kuchni, no ale ostatnio udaje mi się zjeść bardzo dobrze i w innych przybytkach gastronomicznych w Warszawie! Ostatnio pewien Dżentelmen – Przystojniak zaprosił mnie na rewelacyjne owoce morza na Ordynacką do «Pellicano», gdzie właściciel, pan Tomek, oszołomił mnie bogatym zestawem swoich wyszukanych morskich darów. Degustowałam też często smakowite potrawy w «Bistro de Paris», której właścicielem jest Michel Moran, którego Polakom przedstawiać już nie trzeba. A świetne krewetki jadam za każdym pobytem w supereleganckim kompleksie handlowym «Witkac», gdzie na ostatnim piętrze obok niesłychanego wyboru w ichnich delikatesach, zawsze można w dwupoziomowej restauracji uraczyć się kilkoma wybornymi daniami.

Ale – byłam też kilkakrotnie w naszym przaśnym «Szwejku» przy Placu Konstytucji, zwabiły mnie właśnie krewetki, których olbrzymia porcja jest co wtorek powtarzana gratis! Szkopuł w tym, że jest ich tyle, że nie sposób wszystkie pożreć za jednym posiedzeniem, ale miła obsługa dała mi na wynos «doggy bag» i mimo że nie posiadam psa – osobiście spożyłam je późną nocką, bardzo zadowolona. No, a wyrafinowane krewetki w «Akademii Smaku», tuż przy Teatrze Polskim? Poemat! Tak, w drugiej «Akademii», przy Różanej, kuchnia też jest wytworna i smakowita!!! Czyli – karmię się aktualnie głównie krewetkami.

Polska, z kraju trzystu potraw z ziemniaków i królującego schabowego, zmieniła się w raj krewetkowy? I pomyśleć, że każdorazowo jestem w stolicy mego kraju rodzinnego zaledwie trzy , cztery dni, a zdążę zawsze jeszcze wpaść do mego ulubionego «Jak pragnę wina» na Bukowińską na bakłażany, przy okazji zakupów w «Landzie» w «Jazz bistro» zjeść na chybcika jakieś małe danie, a przebiegając przez Plac Zbawiciela też zajrzeć na małe co-nieco do «Charlotte», czyli – na wzór francuski – «chleb i wino» przetłumaczone z «pain et vin». No i – wysączyć kieliszek martini w sąsiedniej «Strefie B», do której mam specjalną słabość…

Niedawno obchodziłam moje kolejne urodziny. Już 75, więc rozesłałam zaproszenia pod wdzięcznym hasłem «Trzy ćwierci do śmierci». Między innymi zaprosiłam Krystynę z Rzeszowa, która przewodniczy wszystkim podkarpackim Krystynom. Przyleciało ich .. dwanaście! Udałam się do sklepiku naprzeciw mego mieszkania, gdzie zazwyczaj wpadam po cztery jogurty 0 procent i paczuszkę sucharków bez soli – tym razem nabyłam cztery litry pełnotłustego mleka, tyleż porcji masła, i różne inne smakowite, a tłuste i słodkie produkty. Kasjerka obejrzała moje zdobycze i zażądała wyjaśnień. Gdy przyznalam się, że mam u siebie przez kilka dni dwanaście rodaczek, w dodatku o tym samym, co ja imieniu – cała obsługa zbiegła się, prosząc żeby im je pokazać.

Pokaz odbył się wieczorkiem, gdy udawałyśmy się wspólnie na kolację do znajomego Turka. Wchodząc, panie po kolei przedstawiały się memu Turkowi (to jeden z moich wiernych lokatorów, trzeba ich hołubić!) a on – przy ósmej czy dziesiątej, spytał, co znaczy «Krystyna», czy to polskie «dzień dobry»? Wyjaśniałam, ale chyba nie do końca mi uwierzył. Natomiast Krystyny były zachwycone kolacją, na którą je zaprosiłam, chwaląc… kuchnię francuską, której tu nie było śladu !

Ale – na tych moich urodzinach, gdzie wykonały występ przebierańców, z licznymi pieśniami i poematami głównie na moją cześć, postanowiłam upichcić wszystko sama. Nie szczędząc trudu, wykonałam więc własnoręcznie bal na 20 fajerek, a na wstęp – podałam ślimaki. Zapowiedziałam, że która nie weźmie ślimaka do ust, jest wykluczona z dalszej części bankietu… Wszystkie zjadły! Jedna tylko Krystyna z dużym wstrętem połknęła jednego jedynego, za to jej najbliższa przyjaciółka spożyła, trzęsąc uszami, dwa tuziny !!!

Wszystko się zmienia, panta rei. Na szczęście! Idzie w dobrą stronę, żeby jeszcze nasza buraczana mentalność podciągnęła się do standartów europejskch, no to tylko żyć, nie umierać!

Krystyna Mazurówna
fot. Maria Zubowicz

Nikt jeszcze nie skomentował

Pozostaw odpowiedź

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

I.D. MEDIA AGENCJA WYDAWNICZO-PROMOCYJNA

info@idmedia.pl
tel. +48 609 225 829


redakcja@ikmag.pl

 

Magazyn kobiet spełnionych,

Śledź na: