Filipińskie rozmyślania – Magazyn Kobiet Spełnionych.

Filipińskie rozmyślania

Felieton Karoliny Rembiszewskiej

Taras bambusowej chatki, tropikalny deszczyk sobie plumka, tak powoli, jakby od niechcenia. Popijam filipiński rum o smaku mango (nie powiem, dobry), wokół bujna roślinność i lepkie powietrze. Tak lepkie, że aż skóra błyszczy od potu. Gapiąc się na palmę, zastanawiam się nad tym wszystkim. „To wszystko” – często tak mówimy. Wkurza mnie to wszystko, chciałbym zmienić to wszystko. No właśnie, chyba też bym chciała. Nie, bez chyba, na pewno bym chciała.

]]>

Fajnie jest siedzieć na werandzie w otoczeniu zielonych roślinek i nie musieć się martwić: „a co jutro zdarzy się w pracy”, „za co zapłacę rachunki”.

Ostatnio dużo myślę o tym, że ja nie do końca nadaję się do europejskiego stylu życia. Urodziłam się w Europie i tutaj mieszkam na stałe, mam na wyciągnięcie ręki wszystkie nowoczesne rozrywki typu multipleksy, jednodniowe SPA i botox w porze lunchu. Do kina nie chodzę zbyt często – ze względów czysto ekonomicznych. Poza tym, i tak wolę małe kina niż multipleksy z glamiącymi popcorn ludźmi. Na SPA nie mam ani kasy, ani czasu, a botox – dobrze, że nie mam kasy, bo jeszcze bym sobie podciągnęła to lub tamto i ostrzyknęła tu i ówdzie. Do knajp też raczej nie zaglądam. Zresztą, za czasów liceum nachodziłam się do wszelakich knajp, klubów i pubów – często wątpliwej reputacji.

Teraz, mieszkając w Warszawie, wszystkie miejsca, w których „wypada bywać” znam ze słyszenia, a nie, że tak powiem, z analizy organoleptycznej. Ale muszę przyznać, że… dobrze mi z tym. Dla mnie wyjście do knajpy ma sens, jeśli robię to z ludźmi, którzy sami w sobie są dla mnie celem tego wypadu „na miasto”. Nie bawią mnie wyjścia do jakiegoś klubu, „bo tak wypada” lub „że warto tam się pokazać”. Ze względu na to, jaką pracę wykonywał mój Tata, wiele nowo poznanych osób oczekiwało ode mnie lansu i tej całej otoczki, której szczerze mówiąc… kompletnie nie rozumiem. A jeśli nie lansu, to „przynajmniej” wynalazku na miarę kolejnej penicyliny lub „chociaż” własnej firmy i ferrari. Chyba nie za bardzo spełniłam oczekiwania pseudo-znajomych, pracując w czyjejś, a nie we własnej firmie i znajdując radość we włóczeniu się po Azji.

Cholera, może jestem dziwna, ale dla mnie praca Czarownika zawsze była czymś zupełnie normalnym. Nie miało dla mnie znaczenia, czy pracuje w telewizji, czy jest hydraulikiem. Zawsze najważniejsze było to, że jest najlepszym Tatą na świecie. Kiedyś wspólny znajomy Taty i mój (buziole Darek) napisał mi na fejsie, że jestem przykładem dziecka, które nie ma kompleksu bycia latoroślą znanej Osoby, wręcz przeciwnie – jest z tego dumne. Coś w tym jest – jestem dumna, ale nie z tego, że Tata wychylał się do mnie z okienka telewizora, ale z tego, że mam tak cudownego Ojca, który z jednej strony, swoją ciężką pracą zapewnił cudowne dzieciństwo zarówno mnie, jak i mojemu Bratu. Z drugiej jednak – zawsze pilnował, żeby nam się „w dupach nie poprzewracało”. Chociaż, gdyby go dzisiaj spytać – i tak by odpowiedział, że się poprzewracało. Tata i Babcia wpoili mi, że nie jest ważne, ile dóbr materialnych posiadasz – najważniejsze jest, jakim jesteś człowiekiem.

Żyjąc w Europie, pracując w korporacji, która wymusza rezygnację z indywidualności na rzecz bycia papką odlaną z „korpoformy”, gubimy gdzieś troskę o innych. Staramy się rozpychać łokciami, żeby tylko posiąść więcej, zarobić większe nominały i kupić za nie droższe, designerskie gadżety. Odwiedzając Azję, widzę coś zupełnie odmiennego. Ludzie, owszem, chcą polepszyć swój status materialny – to normalne, przecież nikt nie chce żyć w biedzie, ale potrafią spojrzeć poza koniec swojego własnego nochala. Pamiętam, jak rok temu w Bangkoku czekałam w salonie masażu. Dziewczyny, które tam pracowały, same zaczęły ze mną rozmowę. I pomimo tego, iż wiedziały, że ja mam w tej chwili więcej pieniędzy niż One – podzieliły się ze mną swoim obiadem, a na deser dostałam mango. Tak po prostu, bo przecież trzeba być gościnnym. To coś jak obiady u mojej ukochanej Babci.

Miałam 18 lat, kiedy z Nią zamieszkałam. Moi znajomi uwielbiali mnie odwiedzać, bo nawet jeśli przyszli bez zapowiedzi – zawsze dostali obiad z dwóch dań, a na deser świeżutkie i pachnące ciasto. Ponieważ babcine porcje były „po byku”, nigdy nie znalazł się śmiałek, który zjadłby wszystko do końca. W takich przypadkach Babcia pakowała „do kieszonki”. Słynne w naszej Rodzinie pakowanie „do kieszonki” polegało na tym, że delikwent wychodził objuczony siatami z jedzeniem, w których znajdował się słoik zupy, kotlety mielone w ilości hurtowej i pół blachy pachnącego ciasta. Nawet teraz, kiedy już wiele lat minęło od odejścia Babci, Tata zawsze pakuje mi coś „do kieszonki” – nie powiem, pies Pluto zawsze na tym korzysta. Do czego zmierzam?

Zastanawiałam się kiedyś, jaka byłaby reakcja ludzi, gdyby ktoś z ich znajomych napisał na fejsie: „stało się coś złego, potrzebuję pomocy”. Facebook stał się internetowym pudełeczkiem, w którym trzymamy i pielęgnujemy, mniej lub bardziej, wszelkie znajomości. Sama mam wielu znajomych spoza Polski, których nie widziałam na oczy, ale utrzymuję z nimi kontakt – ciesząc się z tego, że dzięki tej dobrej stronie magii internetu mogę poznawać inne zakątki świata. Mam też kilku znajomych z Polski, których także nie widziałam na oczy, ale poprzez wielogodzinne rozmowy znamy się już tak dobrze, że nie ma dla mnie znaczenia iż nie znam tych Ludzi osobiście bo i tak są to Osoby szczerze mi bliskie. Ale ilu z nas tak naprawdę wyciągnęłoby pomocną dłoń? Tak po prostu, bezinteresownie. Czy na fejsie tak do końca jesteśmy sobą – pokazując nasze dobre chwile, melanże i udane zakupy, ale nigdy nie mówiąc, że jest nam źle? Pewnie ja sama wolałabym, żeby było tylko i wyłącznie dobrze i kolorowo. Ale tak jest chyba tylko w bajkach.

Życzę Wam wszystkim, żebyście mieli chociaż jednego prawdziwego przyjaciela. Takiego, który będzie dzielił z Wami chwile radości i smutku. Bo tak naprawdę, jeden prawdziwy Przyjaciel, to AŻ jeden. Ja z moją Przyjaciółką nie raz przeżywałam ciężkie chwile, ocierałyśmy sobie nawzajem łzy, pożyczały kasę lub przysłowiową szklankę cukru, ale mamy też za sobą miliony szczerze „prześmianych” wieczorów i dziwnych wakacyjnych wypadów – no bo kto normalny zalewa cały samochód Red Bullem w drodze do Krakowa albo robi grilla przy akompaniamencie szamba – dłuuuuuga historia. Bianka – kocham Cię mocno.

Zawsze mówię, że najlepiej mi się pisze, kiedy mam spokojny umysł i wolne myśli. Pewnie dlatego najwięcej piszę na wyjazdach. Może nie zawsze o miejscach, w których jestem, ale zawsze o ludziach i rzeczach dla mnie ważnych. Bo gdy jestem daleko od domu, przez moją głowę przelewają się swobodnie tysiące myśli, które jakoś tak głupio i banalnie brzmią pisane na warszawskim osiedlu, a nieskrępowane lecą po ekranie monitora, wstukiwane gdzieś daleko, w Azji, która zawsze jest pełna uśmiechu…

Tekst i zdjęcia: Karolina Maja Rembiszewska

Nikt jeszcze nie skomentował

Pozostaw odpowiedź

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

I.D. MEDIA AGENCJA WYDAWNICZO-PROMOCYJNA

info@idmedia.pl
tel. +48 609 225 829


redakcja@ikmag.pl

 

Magazyn kobiet spełnionych,

Śledź na: