Cecylia Grzelka: Studia albo ja

„Studia albo ja” – tak powiedział mój chłopak i był przy tym wyjątkowo poważny. Zresztą poważny był zawsze. Poważniejszy ode mnie. Jak miałam 19 lat i byłam naiwną trzpiotką ze wsi, nieznającą życia, a tylko pracę. U nas w domu pracowało się bardzo dużo, bo na gospodarstwie każda para rąk jest na wagę złota. A ja nie chciałam być na wsi. Dusiłam się tam, nie lubiłam żniw, a potem młócenia zboża w stodole. Zatykało mi nos, a na nogach pojawiały się swędzące krostki, ale o alergii wtedy nikt nie słyszał. Zresztą, co by to pomogło, praca musiała być zrobiona. Najlepiej czułam się w bibliotece. Ona była przepustką do lepszego świata. Bardzo chciałam się uczyć, a potem pracować na uczelni, zwiedzać świat i mieć męża dyrektora.

 

 

Jednak los bywa przewrotny albo bardzo mądry. Zrobił mi psikusa, bo mojego Grzegorza poznałam w wieku 16 lat. Oczywiście na wiejskiej zabawie. Koleżanka zwróciła na niego uwagę wcześniej, na ślubie kuzynki. Grzegorz stał w kościele za panem młodym jako jego świadek, a potem starszy drużba. Okazało się, że podkochują się w nim wszystkie panny z wesela. Halinka bardzo chciała mi go pokazać, a ja z ludzkiej ciekawości też chciałam go zobaczyć i zrozumieć, co ten chłopak ma w sobie takiego ujmującego. Nawet współczułam trochę koleżankom, że ich jest kilka, a on jeden. Sama zakochiwać się nie miałam zamiaru ani w nim, ani w żadnym innym. Chciałam iść na studia do dużego miasta i tam dopiero rozejrzeć się za romantycznym obiektem uczuć, za rycerzem na białym koniu…

Rozpoczęła się zabawa andrzejkowa. W ruch poszły gitary, bo na zabawie zawsze grał zespół. Nogi same rwały się do tańca, a trzeba było korzystać z możliwości pląsania, bo punkt dwunasta koniec zabawy, ponieważ zaczynał się adwent. Obiektu westchnień koleżanek nie było. Dziewczyny czuły się zawiedzione. Rozpływam się w tańcu przy dźwiękach „Białego misia”, gdy nagle słyszę: – Hej, Halinka! A skąd masz taką ładną koleżankę? – pytał wysoki chłopak. Okazało się, że to był on! Zlustrowałam go, od butów po ręce, bo taką radę dała nam polonistka w szkole podstawowej: „Dziewczynki, najpierw patrzcie na buty a potem na ręce”. Spojrzałam i było ok, a nawet bardziej niż ok, bo chłopak był ładnie ubrany, a buty i ręce czyste. Na pierwszy rzut oka nie spodobał mi się, proste włosy i wąsy, a mój męski typ urody to ciemne, dłuższe i kręcone włosy, i żadnej brody i wąsów! Jeszcze go dobrze nie obejrzałam, a już poprosił mnie do tańca. A tańczył wybornie, leciutko, w tańcu płynął i bawił się tańcem… Na jednym kawałku się nie skończyło. A potem nadeszła północ, orkiestra zamilkła jak nożem uciął i rozbawiony tłum skierował się do wyjścia. Tej nocy byłam Kopciuszkiem. Uciekłam, bo wiedziałam, że absolutnie nie mogę się zaangażować, a co się wytańczyłam, to moje.

Nastał nostalgiczny adwent, nie było imprez, telefonów, social mediów, nie było nic i szanse na spotkanie z Grzegorzem stopniały do zera. Rzuciłam się w wir nauki i zapomniałam o chłopaku z andrzejek. Po świętach Bożego Narodzenia pojechałam z siostrą do babci, też na wieś, tylko kilka kilometrów dalej. Babcia bardzo się ucieszyła, że wnuczki przyjechały i od razu poinformowała, że w remizie jest muzyka i kuzyn idzie, więc my też. A na muzyce okazało się, że był brat Grzegorza i od razu wystartował z tekstem: – Cześć bratowa! – a potem powiedział, że Grzegorz gdzieś pojechał, ale zaraz będzie. No i muzyka dla mnie się skończyła. Ubłagałam kuzyna, żebyśmy wyszli, bo muszę wracać. Babcia podniosła lament, że jej wnuczki nie mają powodzenia, skoro tak szybko wróciły.

Za dwa tygodnie kolejna zabawa. Tym razem Grzegorz mnie znalazł i zauważyłam, że delikatnie zaczynam topnieć. Widziałam, jak chłopak na mnie patrzy. Umówiliśmy się nawet na pierwsze spotkanie. Miał przyjechać do mnie do domu, więc zaprosiłam Halinkę. To jej się podobał, to ona pierwsza go poznała, a koleżance świństwa się nie robi. Halinka przyszła, spędziłyśmy miło sobotni wieczór, ale tylko we dwie, bo chłopak wystawił nas obie. Nie przyjechał. Potem okazało się, że przy minus 36 stopniach nie odpalił samochód. Jakie ja miałam wtedy spokojne sumienie, koleżanka zaproszona, chciałam dać jej chłopaka jak na tacy. Zimowa aura zdecydowała inaczej.

Karnawał się kończył i na jego pożegnanie poszłyśmy z dziewczynami na zabawę ostatkową. Kiedy zobaczyłam Grzegorza idącego w moją stronę, poprosiłam kolegę, żeby tańczył ze mną, dopóki ten wysoki chłopak nie zniknie z horyzontu. Kiedy zrezygnowany odszedł, podziękowałam koledze za przysługę i nawet nie zdążyłam się odwrócić, a Grzegorz już stał przy mnie zadowolony, niczym wyborny myśliwy. Jak mnie zmylił, nie wiem. Wiem tylko, że potem poszliśmy do kina. Na moje 17. urodziny przyjechał z wielkim tortem, upieczonym przez jego mamę. I tak się niewinnie zaczęło. Pozwalałam Grzegorzowi przyjeżdżać co 2 tygodnie, bo ja musiałam się uczyć. Nigdy nie zapytał, czy będę jego dziewczyną.

Aż w okolicach matury wypowiedział te najważniejsze zdania: – Studia albo ja… Musisz wybrać. Nie będę czekał 5 lat, bo na studiach poznasz kogoś i mnie zostawisz. Mnie zapowietrzyło. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Wydawało mi się, że świata poza mną nie widzi, a teraz kazał wybierać, a ja chciałam i jego, i studiów. Przy nim czułam się bezpieczna, ale o studiach marzyłam od zawsze.

I tak mając 20 lat, 20 dni i 20 róż w wiązance, szłam do ślubu. Nie wiedziałam, czy dobrze robię. Ja po prostu byłam bardzo zakochana… Zaczęliśmy wspólne życie i budowę domu, który rósł, a wraz z nim mój ciążowy brzuch. Pierwszy syn. Wprowadziliśmy się do pokoju z kuchnią, co pałacem mi się widziały, z 4-miesięcznym synkiem i z kolejną małą fasolką w drodze, która na drugą rocznicę ślubu stała się drugim synkiem. Piec kopciuch i pralka Frania nauczyły mnie pokory. Najpiękniejszym prezentem od męża była wirówka. Pranie schło szybciej i pieluch nie brakowało. Pieluchy prałam prawie 10 lat, bo dziewięć lat po ślubie urodziłam córeczkę. Na szczęście miałam już wtedy automat…

Byłam szczęśliwa. Dorabialiśmy się od przysłowiowej łyżeczki. Tylko czasem gdy docierały do mnie informacje, że koleżanki studiują, imprezują, pracują, zarabiają pieniądze i pną się po szczeblach kariery, nawet te, które odpisywały ode mnie lekcje, to czułam w żołądku ścisk niespełnienia.

Kiedy mój najstarszy syn poszedł na studia, okazało się, że spodziewam się czwartego dziecka. Miałam 42 lata i to było wielkie zaskoczenie. Wszystkie ciąże z problemami, porody łącznie z kleszczowym, a tu dziecko. Jak wszystkie moje dzieci, poczęło się z miłości. To nic, że nieplanowane. Ważne, że chciane i pokochane. Najtrudniej było powiedzieć bliskim. Moje dzieci zdały test na piątkę. Zadzwoniłam do syna studenta. Akurat biegał po parku. Powiedziałam mu tę nowinę i jego słowa nas rozbawiły: – Myślałem, że to ja będę się tłumaczył z wpadki, a to wy – i dodał jeszcze, że dziecku odstąpi pokój. Potem pochwalił się kolegom na uczelni, że będzie miał jeszcze rodzeństwo. Gdy już ogarnęliśmy sytuację i wszyscy wiedzieli, pojechałam na badania prenatalne. Wcześniej podjęłam decyzję, że urodzę niezależnie od wyników badań. Prosiłam tylko, żeby ratować dziecko, bo liczyłam się z tym, że może być źle i trzeba będzie wybierać pomiędzy życiem matki a życiem dziecka. Podczas USG słyszałam silnie bijące serce dziecka. A na kolejnej wizycie martwa cisza i mój niemy krzyk duszy. Serduszko dzieciątka przestało bić. Zostałam aniołkową mamą. Kiedy mój drugi syn wrócił z matury z matematyki, w salonie stała biała trumienka. Ania miała nawet sukieneczkę do chrztu z trenem, smoczek i wszystko, co dziecku potrzebne… Teraz ma jasny grobek, na którym często siadają motyle… Ja żyję radością spotkania w niebie i nieutuloną tęsknotą.

Kiedy zostałam babcią, usłyszałam, że uczelnia w naszym mieście ogłasza nabór na zarządzanie. I wtedy przyszła myśl: teraz albo nigdy. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę, nigdy nie zrezygnowałam ze studiów, ja po prostu wtedy wybrałam miłość. Ja odroczyłam studia. – Studia? Po co ci one na starość? Mało masz roboty? Tylko pieniądze stracisz! – mąż jak z karabinu strzelał argumentami, żeby mnie zniechęcić. Zrobiło mi się przykro. Kiedy najstarszy syn wrócił z uczelni na weekend do domu, poskarżyłam się na męża. A on? Zamknął się w pokoju z tatą i odbył męską rozmowę. Jak go przekonał? Nie wiem do dziś. Ważne, że przekonał. Mąż postawił mi tylko jeden warunek: ma być wszystko zrobione. Nie było łatwo wszystko pogodzić. Po nocach uczyłam się matematyki czy statystyki. To były najgorsze kobyły do zaliczenia. A potem studia były przyjemnością i relaksem. Mogłam odpocząć, a przebywając z młodymi, sama młodniałam. Zresztą, człowiek dopóty jest młody, dopóki się uczy. Po licencjacie poszłam za ciosem i od razu magisterka. I tak oto na pięćdziesiąte urodziny zostałam panią magister. Teraz mąż chwali się, że ma wykształconą żonę.

„Studia albo ja” – tak zaczyna się rodzinna anegdota, która krąży wśród znajomych. Zawsze wywołuje dyskusję. Starsi rozumieją. Inni mówią, że musiałam bardzo się zakochać. Inni, że to było egoistyczne ze strony męża. Młodzi nie rozumieją zupełnie tamtych czasów. Im chyba się wydaje, że nasza młodość to czasy mamutów i tylko brakuje pytania, czy jedliśmy mamucie mięso albo kotlety z dinozaura.

Młodość trwa tylko pięć minut, bo na białym koniu z górki jedzie, ale decyzje podjęte w młodości projektują całą przyszłość. W życiu nie można mieć wszystkiego. Istotne, aby mieć to, co najważniejsze…

Trzeba spełniać marzenia z młodości. Mam studia i męża dyrektora, bo prowadzimy przeszło 30 lat działalność gospodarczą. Codziennie mu mówię, że go kocham. On mi nie mówi, bo to prawdziwy facet, ale dalej patrzy na mnie tymi samymi głębokimi oczami jak wtedy, bo oczy są zwierciadłem serca, które sycone miłością, nigdy się nie starzeje…

Pięknie jest zdzierać się w miłości

Na nitkę życia nawlekać korale

Z łez bólu

I z łez szczęścia

Żyć prawdziwie

Razem milczeć

Włosy z głowy rwać

Góry przenosić

W tańcu trzepotać rzęsami

W bagażu z wczoraj

Mieć receptę na jutro

A dzisiaj żyć tą chwilą Jedynaczką

We dwoje

Mieć w kieszeni

Wytarty różaniec

I walczyć

O tę miłość

Coby zawsze sarnie nogi miała

(Cecylia Grzelka „We dwoje”)

 

Cecylia Grzelka

Absolwentka zarządzania w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Skierniewicach oraz Menedżerskich Studiów Ekonomiczno-Prawnych na Państwowej Uczelni im. Stefana Batorego w Skierniewicach. Zadebiutowała w 1988 roku. Jej wiersz „Międzynarodowy wieczór” został przetłumaczony i wydrukowany w niemieckim czasopiśmie „Polen und wir” (tłum. Polska i my).

Lider zmian, menedżer własnej osoby, animator kultury. Działa interdyscyplinarnie i umie zarządzać sobą w czasie, łącząc liczne obowiązki z pracą społeczną oraz pasjami.

Należy do Dyskusyjnego Klubu Książki w Makowie oraz do klubu literackiego SOPEL w Skierniewicach. Pisanie jest jej misją i pasją oraz sposobem na realizację marzeń. Pisze prozę i wiersze, przesiąknięte optymizmem, wiarą i folklorem.

Prywatnie córka, żona, matka i babcia. Celebruje życie. Uważa, że każdy dzień to prezent.

*** Felieton pochodzi z książki “DECYZJA, KTÓRA ZMIENIŁA ŻYCIE” dostępnej na

stronie: https://www.multistore24.pl/decyzja-ktora-zmienila-zycie.html

1 komentarz

Pozostaw odpowiedź

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

I.D. MEDIA AGENCJA WYDAWNICZO-PROMOCYJNA

info@idmedia.pl
tel. +48 609 225 829


redakcja@ikmag.pl

 

Magazyn kobiet spełnionych,

Śledź na: