Tunezja po raz pierwszy

Wyjechać pierwszy raz w życiu do Tunezji i spojrzeć na nią oczami osoby, która była już tutaj wiele razy? Poznać 28 różnych od siebie osób i znaleźć w nich wiele pokrewieństw? Przeżyć burzę piaskową i ulewy dziesięciolecia na pustyni (!)? Poczuć się, jak w domu w miejscu o którym nigdy wcześniej nie pomyślałoby się w ten sposób? Takie emocje tylko z Dawidem Łasutem – krakowskim społecznikiem, osobą nie do zaszufladkowania i ubrania w ramki konkretnego zawodu. 

 

22 wrzesień, godzina 9:30 stawiam się zwarta i gotowa na lotnisku w Katowicach – Pyrzowicach. Od razu dostrzegam grupkę z walizkami, która błagalnie rozgląda się na lewo i prawo w poszukiwaniu tak zwanego organizatora, tudzież osoby „wtajemniczonej” w wyjazd do Tunezji. Nie znam kompletnie nikogo i już jestem zła, bo widzę, że ludzie przyjechali jeśli nie parami, to wręcz grupkami i znali się wcześniej. „Jakoś to będzie”- myślę.

W rzeczywistości to „jakoś” okaże się fantastyczną, tygodniową przygodą ze wspaniałymi, przypadkowo poznanymi ludźmi o których długo jeszcze nie zapomnę. Być może to właśnie ludzie dodali uroku Tunezji i miejscom, jakie mieliśmy okazję widzieć.

Dwa pierwsze dni spędziliśmy w pięciogwiazdkowym hotelu Royal Thalassa, w kurorcie Monastyr, gdzie Rosjan nie ma aż tak wielu, a Internet działa w każdym najdalej wysuniętym zakątku hotelu. Odpoczywaliśmy po długiej podróży, poznawaliśmy się i stresowaliśmy jednocześnie zorganizowanym dla nas weekendowym wyjazdem na pustynię Saharę. Jak się ubrać? Co ze sobą zabrać? Gdzie będziemy spać? Co z naszymi bagażami? Czy w hotelu są węże i skorpiony?

Co nas czeka?

Między innymi takimi pytaniami zadręczaliśmy naszego organizatora vel. opiekuna grupy Dawida. Uzyskaliśmy tylko optymistyczne warianty odpowiedzi – „to pustynia, więc sorry, jest gorąco”, „skorpiony i węże bywają”, „a najlepiej to wziąć sandałki, no bez skarpetek!”. Uwierzcie mi spania tej nocy nie było. Tylko ciągłe myślenie, jak to będzie i co nas tam czeka?

W sobotę 24 września (po dwóch dniach opływania w luksach) wyruszyliśmy ze wspaniałym tunezyjskim kierowcą (który notabene przeszedł już na emeryturę i to był jego ostatni kurs), Dawidem i panią Anią („tylko nie mówcie do mnie pani!”) na weekendową przygodę życia- Saharę.

Wydawało mi się, że byłam przygotowana , w myślach przedstawiałam sobie różne obrazy i wizualizacje tego, jak tam jest. Oaza, piasek i wielbłądy na drogach. Życie, a przede wszystkim pogoda udowodniły nam jednak, że pustynia to zagadkowe miejsce na ziemi.

Burza piaskowa

W podróży do Nafty, gdzie znajdował się nasz hotel (w którym pracownicy mówili po polsku!) zwiedziliśmy: Monastyr w Kairuanie, Tozeur. Koło godziny 16 autobus wysadził nas przed czterema białymi, ziejącymi zgrozą jeepami obok których czekali tunezyjscy „crazy drivers”. Ruszyliśmy w stronę oazy w Chebikie, niestety nie dotarliśmy do celu. Po drodze rozpętała się prawdziwa burza piaskowa, lunął deszcz (tak, deszcz na pustyni) i byliśmy zmuszeni zawrócić z naszej trasy i czekać na kolejny dzień (modląc się o lepszą pogodę).

Noc spędziliśmy w hotelu w Nafcie, gdzie pozamykaliśmy okna i drzwi balkonowe dosłownie na cztery spusty – bojąc się nieproszonego gościa w postaci skorpiona, tudzież węża. Wszyscy pili tunezyjskie piwo w zielonych butelkach, 2.5 dinara za sztukę i z przejęciem rozmawiali o tym, co przeżyli tego dnia na pustyni.

Rano było już lepiej. O 5 pod hotelem czekał na nas mrok i te same cztery jeepy, którymi zwiedziliśmy Chebikę, wioskę Star Warsów, El Hamma, wioskę Berberów (rdzennych mieszkańców Tunezji). Dla mnie osobiście wielkim przeżyciem okazała się przejażdżka wielbłądem. Niektórym może wyda się to kiczowatym naciąganiem turystów, mnie i całej grupie pokazało się super atrakcją, którą potem długo wspominaliśmy.

W niedzielę wieczorem 25 września wróciliśmy bardzo zmęczeni i jeszcze bardziej śmierdzący do nowego miejsca- tym razem czterogwiazdkowego hotelu Thalassa Sousse. Czekały tam na nas bagaże i morze (dosłownie) rosyjskich turystów walczących o stolik na stołówce i 10 – go rozcieńczonego wodą drinka, którego zwano „whisky and cola please”.

Relaks przy shishy

Pomimo zatłoczonego hotelu i tak znaleźliśmy swoje miejsce w grupie, spędzaliśmy czas razem na basenie, plaży, w aquaparku lub przy wspólnie palonej shishy. Dawid zabrał nas do przepięknego, malowniczego portu El Kantaoui, gdzie mieliśmy okazję spróbować tunezyjski przysmak- brick, wypić pyszną herbatkę z orzeszkami piniowymi i rozkoszować się wspólnie spędzonym wieczorem w tak miłym towarzystwie.

Może niektórym wydaje się niemożliwym, że obcy sobie ludzie są w stanie na parudniowym wyjeździe tak dobrze się poznać, otworzyć na drugiego człowieka i planować kolejne wypady..do Tunezji.

Czy żałuję spędzonego czasu i wydanych pieniędzy? Z pewnością żałowałabym, gdybym nie poleciała i nie przeżyła tego, co dane było mi przeżyć. Tunezjo! Przygodo! Do zobaczenia wkrótce!

Justyna Paulina Pakos

Nikt jeszcze nie skomentował

Pozostaw odpowiedź

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

I.D. MEDIA AGENCJA WYDAWNICZO-PROMOCYJNA

info@idmedia.pl
tel. +48 609 225 829


redakcja@ikmag.pl

 

Magazyn kobiet spełnionych,

Śledź na: